Zimna Wojna

Reżyseria: Paweł Pawlikowski
Scenariusz: Paweł Pawlikowski, Janusz Głowacki
Gatunek: Melodramat
Produkcja: Francja, Polska, Wielka Brytania



Wreszcie  nadszedł  czas,  w  którym  zmierzyłam  się  z  Zimną  Wojną  Pawła
Pawlikowskiego. Dość długo nie mogłam usiąść do tej produkcji, mimo że byłam bardzo
ciekawa  filmu,  który  prawie  zdobył  najważniejszą  nagrodę  filmową  w  kategorii  film
nieanglojęzyczny.  Szum  medialny,  recenzje  mówiące  o  arcydziele  i  najlepszym  filmie
wszech czasów również były zachęcające. Ja jednak ciągle odkładałam mój seans. W końcu
zasiadłam przed ekranem i jedyne uczucie, jakie mi towarzyszyło w trakcie i po
filmie było zaskoczenie. Totalne zaskoczenie…

Najpierw zachwyciły mnie czarno białe ujęcia, które towarzyszą widzowi przez cały film.
Już od pierwszych scen słychać piękne ludowe piosenki, które uwielbiam od dawna. Joanna
Kulig i Tomasz Kot świetni od momentu pojawienia się na ekranie. Główna bohaterka,  Zula
jest twarda, charakterna, wie, czego chce i nie boi się o to walczyć,  nawet łamiąc pewne
ogólnie przyjęte normy. Wydaje się, że to przepis na sukces.Niestety nie.

Od początku miałam wrażenie cięcia scen.  Tak jakby połowa historii gdzieś umykała.
Ciężko było zagłębić się w uczucia, postawy, motywy działań bohaterów. Tempo akcji było
szybkie, za szybkie jak na historię, którą miał zamiar opowiedzieć twórca. Lubię produkcje,
w których można analizować, zastanawiać się, dlaczego stało się tak, a nie inaczej, ale tutaj
tego materiału było za mało.  Ostatecznie Zimna Wojna jest  historią jakich było i będzie
wiele. Trudna miłość, w którą ze względu na powyższe czynniki ciężko uwierzyć i się
zaangażować. Historia ludzi, którzy nie potrafią ze sobą być, ale bez siebie żyć nie umieją.
Trochę taki odgrzewany kotlet w pięknym garnuszku. Bo otoczka tej historii, jej tło
jest świetna.

Podobał mi się wątek, który ukazywał relacje zespołu  Mazur  z władzą komunistyczną i
szkoda, że nie był dłuższy. Aczkolwiek przewijał się przez cały film. Szczególnie było to
widoczne w ostatnich scenach.

Jeśli dwie ostatnie sceny miały być współczesną wersją Romea i Julii to coś nie wyszło.
Było  to  kompletnie  niewiarygodne,  dlatego  osobiście  skłaniam  się  ku  metaforycznej
interpretacji finału. Raczej jako zapowiedź nowego, szczęśliwego życia. Jak to w tego
typu filmach bywa.

Joanna Kulig i Tomasz Kot zagrali fantastycznie – Zulę oraz Wiktora jako odrębne
postacie.  W tą wielką miłość pary nie mogłam za bardzo uwierzyć. Zula, niby dorosła
kobieta zachowuje się jak rozchwiana emocjonalnie nastolatka. Nie wie, czego chce, tak
naprawdę nie wie, o co jej chodzi. Mogło mieć to związek z jej trudnym dzieciństwem, ale
to też nie był szczególnie rozwinięty wątek.  Dziewczyna szuka sobie miejsca w świecie,
ma niskie poczucie własnej wartości, trudno jej uwierzyć w miłość Wiktora (tu jej się
nie dziwię, bo mi też). Sama jednak się dla niego poświęca i by wyciągnąć ukochanego z
więzienia, wychodzi za mąż za wysoko postawionego urzędnika. Nawet rodzi mu dziecko,
które bez zastanowienia porzuca dla wielkiej miłości. Myślę, że w Zuli można się przejrzeć
jak w lustrze. Każdy jest czasem niepewny, nie wie którą drogą ma iść, co jest dla niego
ważne.

Absolutnie doceniam wkład pracy, jaki aktorzy i ekipa filmowa włożyli w powstanie
Zimnej  Wojny.  Ich  zaangażowanie  widać  na  każdym  kroku.  Tylko  że  kiepskiego
scenariusza nie uratuje ani piękna otoczka, ani śliczna muzyka, ani zdjęcia, ani genialni
aktorzy  jak  Kulig,  Kot,  Kulesza  czy  Szyc.  Nazwisko  reżysera  i  promocja  filmu  z
pewnością pomogły mu znaleźć się w gronie nominowanych do Oscara. Ale za co
konkretnie? Wiem, że mój gust jest dość trudny. Rzadko kiedy zachwyca mnie to, nad
czym  rozpływa  się  większość.  Jednak  od  kandydata  do  Oscara,  zdobywcy  wielu
prestiżowych nagród oczekiwałam dużo więcej. Może za dużo?

Ocena: 3,5/5



Źródło zdjęcia: Dziennik łódzki

Komentarze