Reżyseria: Nick Cassavetes
Scenariusz: Nick Cassavetes, Jeremy Leven
Gatunek: Dramat obyczajowy
Produkcja: USA
Bez mojej zgody jest najpiękniejszym filmem, jaki ostatnio
widziałam. Wzrusza do łez, pokazuje, co jest w życiu ważne, o co
warto walczyć, kiedy należy odpuścić. Myślę, że z tego seansu można
wynieść wiele cennych lekcji. Kilka poniżej. Zapraszam. :)
Głównym wątkiem filmu jest choroba Kate. Dziewczynka od lat
cierpi na białaczkę. Jest poddawana różnorakim terapiom, które raz
odnoszą skutek, a raz nie. Poszczególne aspekty tej historii będę
rozkładać na czynniki pierwsze poniżej, dlatego w tym miejscu
wspomnę tylko o tematyce Bez mojej zgody. Warto też podkreślić, że
film powstał na podstawie książki, jednak reżyser zdecydował się na
zupełnie inne, zaskakujące wręcz zakończenie. Mogę
zaryzykować stwierdzenie, że takim zabiegiem poszedł na łatwiznę,
ale chyba nie do końca tak jest.
Zaczynając od początku. Już w pierwszej scenie poznajemy Annie,
która opowiada nam, jak znalazła się na tym świecie. Nie była
efektem świadomego planowania rodziny, nie była nawet imprezową
wpadką. Była od początku do końca zaplanowanym lekarstwem dla
umierającej siostry. Rodzice skorzystali z nieoficjalnych sugestii
lekarza i w probówce wyhodowali sobie idealne dziecko - idealnego
dawcę. Żeby oddać sprawiedliwość, trzeba przyznać, że początkowo
chyba naprawdę chodziło jedynie o krew pępowinową, ale później
zaczęła się jazda bez trzymanki. Niczego nieświadoma Annie od
najmłodszych lat była poddawana wszelkim zabiegom medycznym,
które narażały jej zdrowie, a nawet życie. Można powiedzieć, że
nigdy nie miała normalnego dzieciństwa, rodzice, chcąc ratować
starszą córkę, traktowali ją wyłącznie jako inkubator na potrzebne
organy. Całe życie w szpitalach, w samotności. Ludzie walczący o
życie swojego dziecka, są gotowi do wszystkiego, byle tylko okazało
się to skuteczne. Jednak czy mieli prawo do tak przedmiotowego
traktowania przecież własnej córki? Mocno dyskusyjna sprawa.
Owszem, determinacja, desperacja, ale okrucieństwo w sumie też,
prawda?
Annie w pewnym momencie mówi: stop. Pragnie sama podejmować
decyzje o swoim ciele, twierdzi, że na nic nie ma wpływu i jest
traktowana jak rzecz, coś, co zostało sprowadzone na świat tylko w
jednym celu. Idzie do prawnika, który po głębszym zastanowieniu
decyduje się jej pomóc. Z matką spotyka się na sali sądowej. Nie chce
oddać siostrze nerki i ma ku temu rzeczowe argumenty. Komu w tej
sytuacji kibicować? Zdesperowanej matce, czy rozgoryczonej
siostrze? Przyznam, że ja od początku dość mocno trzymałam stronę
Annie. To, co zrobili jej rodzice, jest przerażające... Szybko okazało
się jednak, że cały ten proces i oskarżenia wcale nie były pomysłem
młodszej z sióstr, ale samej zainteresowanej, która chciała
najzwyczajniej w świecie w spokoju odejść... Zaskoczyło mnie to, ale
dodało też jeszcze większego dramatyzmu tej opowieści.
Czy warto walczyć do końca? Nawet wtedy, gdy wiemy, że ta wojna
ma z góry ustalony wynik? Powinniśmy chwytać się każdej,
najmniejszej iskierki nadziei? Poświęcać innych? Wreszcie działać
wbrew woli najważniejszego zainteresowanego? Czy taka walka ma
sens? Matka Kate i Annie za wszelką cenę nie chciała dopuścić do
siebie myśli, że mogłaby stracić ukochane dziecko. Że dziewczyna nie
chce się dłużej męczyć. Że ona tak naprawdę podjęła decyzję i chce
odejść na własnych zasadach. Kobieta dla Kate zrobiła wszystko, co
mogła. Nawet dużo więcej. Niestety przegrała, a przy tym naraziła na
cierpienie swoich najbliższych, w tym też Kate.
Kiedy choruje jedna osoba, choruje tak naprawdę cała rodzina. Całe
dni w szpitalu, strach, bezsilność, walka o życie Kate - to wszystko
zmusza matkę dziewczyny do porzucenia dobrze rokującej kariery
prawniczej i pełnego zaangażowania na froncie walki z chorobą. Owo
zaangażowanie odbija się na pozostałych członkach rodziny. O
koszmarze Annie już wspominałam wyżej, ale dziewczynki mają
jeszcze brata. Jassie jest niemal niewidzialny w tej rodzinie. Nikt się
nim nie interesuje, jest pozostawiony sam sobie. Gdy wraca do domu
spóźniony, nie zwraca to praktycznie niczyjej uwagi. Tak jakby cały
czas był w domu. Mną to ogromnie wstrząsnęło. Rozumiem trudną
sytuację Kate, rozpacz i strach rodziców, ale takie traktowanie
pozostałych dzieci jest przerażające...
Poruszająca jest w tym całym dramacie postawa Kate. Jej pogodzenie
z losem, wrażliwość na rodzeństwo, nadzwyczajna dojrzałość. Ona
nie chce żyć za wszelką cenę. Chce, żeby żyć mogła jej siostra. Nie
chce sztucznego podtrzymywania przy życiu, fałszywej nadziei.
Pragnie jak najlepiej wykorzystać czas, jaki jej pozostał i nacieszyć
się tym, co ma i tym, co nieoczekiwanie zyskuje.
Kate pragnie żyć pełnią życia. Zdaje sobie sprawę, że nie znajduje się
w korzystnej sytuacji, że śmierć stoi w zasadzie za rogiem. Spotyka
Taylora i przeżywa swoją pierwszą miłość. Chłopak też jest chory i
tak jak ona usiłuje oszukać czas. Przeżyć życie w zaledwie kilka
chwil. Umiera zresztą dość niespodziewanie, po wspólnej imprezie.
To pokazuje kruchość, niepewność zdarzeń, ulotność chwil.
Chora dziewczyna daje widzom i swoim bliskim swego rodzaju lekcję
umierania. Jest spokojna, szczęśliwa. Wierzy, że oni sobie poradzą
bez niej, że będzie przy nich już zawsze. Im jest trudno. Nam widzom,
mimo podziwu też. Bo to strasznie niesprawiedliwe, że ktoś, kto ma
przed sobą całe życie, musi odchodzić...
Kate w końcu odchodzi, w towarzystwie bliskich, po kilku pięknych
rodzinnych chwilach. Cała rodzina zbiera się przy jej łóżku, robią
niemalże wspólną imprezę, zamawiają pizzę. Lekarze robią, co mogą,
by dziewczyna nie cierpiała, by dobrze spędziła ostatnie dni życia.
Dlatego też wydają zgodę na spełnienie ostatniego marzenia Kate.
Wspólne popołudnie na plaży. Matka zrobiła aferę na miarę kolejnej
wojny światowej, ale rodzina postawiła na swoim. Dla dziewczyny
były to ostatnie chwile. Ostatecznie i matka dołączyła do bliskich.
Kate zmarła, otoczona rodziną, spełniona i spokojna.
Zakończenie filmu nie zaskoczyło. Kate umarła, a jej bliscy musieli
się z tym pogodzić. Annie, jak sama przyznała, była przekonana, że
pojawiła się na świecie, by uratować siostrę. Teraz już wie, że ona ją
po prostu miała. Rodzina jakoś się z tym wszystkim pogodziła,
wróciła do względnej normalności. Pamiętają o siostrze, odwiedzają
jej grób. Annie wygrała też proces, który wytoczyła matce. W
stosunku do książki jest to słodko-gorzkie zakończenie. I chyba
lepsze. Bo gdyby postawiono na to oryginalne, niejako przyznano by
rację matce i temu, że Annie była tylko narzędziem, kimś, kto miał
uratować siostrę i odejść. Film bardziej działa na wyobraźnię.
Bez mojej zgody to film, który bez wątpienia warto obejrzeć. Zwraca
uwagę na kwestie, o których zapewne niewielu myśli w codziennej
gonitwie. Życie, śmierć, walka, odpuszczanie, granice, które wydają
się nieprzekraczalne. A wszystko to okraszone fantastyczną grą
aktorską i piękną muzyką. Polecam.
Ocena: 5/5
Źródło zdjęcia: filmweb
Komentarze
Prześlij komentarz