Reżyseria: Derek Cianfrance
Scenariusz: Derek Cianfrance
Gatunek: Dramat
Produkcja: Nowa Zelandia, USA, Wielka Brytania
Autentycznie się wzruszyłam. Wiem, u mnie nie trzeba wiele, ale ten
film było po prostu piękny. Jeśli miałabym w jednym zdaniu napisać,
o czym jest Światło między oceanami, to stwierdziłabym, że to
opowieść o dramatycznych wyborach. Kilka najważniejszych
aspektów produkcji poniżej. Zapraszam. :)
Tom jest bohaterem wojennym, który postanawia podjąć wyzwanie i
zostać latarnikiem. Mężczyzna dużo w życiu przeszedł, więc może ta
praca miała być jakąś karą? Niemal od razu miałam takie skojarzenie,
jednak fabuła wprost tego nie potwierdza.
Mężczyzna chyba potrzebował pobyć sam ze sobą, Zresztą po takich
przeżyciach trudno mu się dziwić. Samotne przebywanie na wyspie z
pewnością uczy. Zwłaszcza że Tom był zdany wyłącznie na siebie.
Nie miał żony, dzieci, rodziny. Chociaż długo się samotnością nie
nacieszył. Ale o tym niżej. Ciekawa jestem, jaki wpływ miało to i
późniejsze doświadczenie na kolejne lata życia bohatera...
Stosunkowo szybko latarnik poznaje Isabel, w której w tym samym
tempie się zakochuje. No dobra, może chwilkę dłużej to trwało.
Jednak oboje niemal od razu znaleźli wspólny język. Mimo że na
pierwszym spotkaniu to głównie ona mówiła. Piękna i oczywiście
filmowa jest taka miłość. Od pierwszego wejrzenia i do samego
końca. Sądzę, że miłość do dziecka zaślepiła Isabel i trochę
zapomniała o uczuciu do męża. Cieszę się, że w porę przyszło
otrzeźwienie. Para przynajmniej mogła spędzić ze sobą ostatnie
chwile życia...
Ten film opowiada o stratach. Isabel straciła większość rodziny, Tom
praktycznie wszystkich. Pewnie dlatego stali się dla siebie tak bliscy.
Przyznam, że nie zdziwiło mnie, że tak chwilę po ślubie zdecydowali
się na dziecko. Pasuje to do ludzi, którzy zostali na świecie sami.
Niestety kolejne sceny wyciskały łzy z oczu. Dwie ciąże Isabel
zakończyły się śmiercią dzieci. Tom starał się nie tracić nadziei,
jednak jego żona była już na skraju. Kto wie, do jakiej tragedii
mogłoby dojść, gdyby straty nie poniósł ktoś inny... To jest siła tego
obrazu, ciężko patrzeć na niego jednowymiarowo, trzeba widzieć
różne aspekty.
Wydaje mi się, że bohaterowie powoli tracili nadzieję na szczęśliwe
rozwiązanie. W końcu każda kolejna ciąża kończyła się tragicznie. W
jakimś sensie los się jednak do nich uśmiechnął. Zabierając tym
samym uśmiech komuś innemu. Jak to w życiu. Tom i Isabel znajdują
martwego mężczyznę. Nie da się mu pomóc. W jego łódce
znajdowało się też niemowlę. Dziewczynka. Para postanawia, a raczej
ona żąda, by mąż nie zgłaszał obecności dziecka. Sama była w ciąży,
więc obecność malucha nikogo nie zdziwi. O stracie przecież nikt
poza nimi nie wie. Początkowo niechętny Tom, zgadza się na pomysł
żony i ten nietypowy dar z morza od teraz jest Lucy.
Bez wątpienia mamy tu do czynienia z dramatem ludzi. Z dramatem
kobiety, która pragnie być matką, a jej marzenie nie może się spełnić.
Nagle dostaje nieoczekiwaną szansę na realizację tego pragnienia.
Czy zatrzymując dziewczynkę, postępuje właściwie? Widzi dziecko,
którego ojciec jest martwy. Nie pomyśli jednak, że na małą ktoś może
czekać, szukać. Nazywając rzeczy po imieniu: to małżeństwo
zwyczajnie uprowadziło dziecko i wychowało jak swoje. Dali jej
dobre życie, szczęśliwy dom, ale zafundowali też funkcjonowanie w
atmosferze ciągłego kłamstwa. Trudno oceniać postępowanie Toma i
Isabel, bo oczywiste jest, że niesamowicie dużo przeszli i nie mieli
złych intencji. Poszli na skróty, nie licząc się z innymi.
Jak to bywa zazwyczaj, kłamstwo ma krótkie nogi. Prawda prędzej
czy później wychodzi na jaw. Małżonkowie i Lucy na wystawie
spotykają kobietę. Kobietę, której córeczka byłaby dziś w wieku
dziewczynki, ale razem z ojcem zaginęła na morzu. Tom i Isabel
szybko dodają dwa do dwóch. W końcu Lucy zostaje zabrana do
biologicznej matki, a jej rodzice zostają zatrzymani. Tutaj też prawda
ma znaczenie, bo mężczyzna, chcąc chronić żonę, zataja jej faktyczny
udział w porwaniu dziecka. Kobieta jest rozżalona stratą córki. Tylko
córki. Można odnieść wrażenie, że wręcz nienawidzi męża.
Dwie kobiety. Dwa dramaty. Dwie matki i jedno dziecko. Dziecko,
które najpierw rozdzielono z matką, potem zabrano ją od kobiety,
którą za taką uważała. Jedna dziecko traci, druga odzyskuje. Która
właściwie jest tu matką? Ta, która wychowywała, czy ta, która
urodziła? Prawo nie ma wątpliwości. Lucy, a właściwie Grace wraca
do domu. I pragnie odzyskać matkę. Jedyną, którą zna. Przyznam, że
najbardziej żal mi właśnie tego dziecka, bo ona jest kompletnie
zagubiona i nie wie, co się dzieje.
Lucy jest całym światem Isabel. Kobieta po jej stracie cierpi na
depresję. Zapominając o mężu. O tym, że on z miłości do niej wziął
całą winę na siebie. Zdaje się w ogóle nie dostrzegać poświęcenia
Toma. A jakby nie patrzeć jest ona sprawczynią całego zamieszania.
Na szczęście w porę, no w ostatniej chwili, decyduje się na rozmowę
z mężem i wyznanie prawdy. W konsekwencji oboje ponoszą równą
odpowiedzialność za swoje czyny. I dobrze. Razem z pewnością
łatwiej przez to przejść.
Podobała mi się również końcówka filmu. Światło między oceanami
kończy się i słodko i gorzko. Przede wszystkim w towarzystwie męża
umiera Isabel. Tom pod koniec swych dni zostaje sam i żyje
spokojnie. Odwiedza go Lucy Grace, dziewczynka, którą przed laty
uratował i wychowywał. Zaskoczyło mnie ich spotkanie. Dziewczyna
przyjeżdża z małym synkiem i zapowiada, że to nie jest ich ostatnia
wizyta. Dostaje też list, który zostawiła dla niej przybrana matka.
Dziewczyna przyjechała, by wyrazić wdzięczność za uratowanie
życia. Ogromnie poruszyła mnie jej postawa. Bo to znaczy, że
biologiczna matka nie wychowywała jej w nienawiści do ludzi, którzy
wyrządzili jej tyle zła.
Światło między oceanami to niezwykła historia. O dramatycznych
wyborach, o tym, że nic nie jest ani czarne, ani białe. O tym, że za
każdym zjawiskiem, nawet przestępstwem stoją ludzie i każdy z nich
ma jakąś historię. Ten film polecam z całego serca. I to na najbliższy
wieczór. :)
Ocena: 5/5
Komentarze
Prześlij komentarz